PRZYGODA z "Zenitem"
"Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę?"
Przez wiele lat w różnych szkołach pobierałem różne nauki, fotografowania jednak nauczyłem się sam. Nie stało się jak w bajce, nie pojawiła się wróżka z czarodziejską różdżką i aparatem, a w mojej szkole ani na osiedlu nie było kółka fotograficznego...
Ale po kolei. Na początku lat osiemdziesiątych temu byłem bardzo młodym człowiekiem, który ledwo zdążył przekroczyć progi liceum. Jednocześnie jednak byłem zawołanym harcerzem i miałem zakodowany gdzieś w duszy pociąg do przestrzeni, wędrówki i gór. A wśród wielu zainteresowań była też fotografia...
Pierwszym moim aparatem był enerdowski "Certo", praprzodek dzisiejszych "głupawek", nie wymagający od fotografującego właściwie nic poza ustawieniem odległości. Niestety, jakość tych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia, a na domiar złego potrzebne były nietypowe filmy w jednorazowych kasetach SL. Czasy były socjalistyczne, więc trzeba było na nie po prostu "polować" lub załatwiać "spod lady". Czasami rodzice litowali się nade mną i użyczali mi swoją starą "Zorkę". O, to już był prawdziwy aparat, radziecka kopia słynnej niemieckiej "Leici", z wysuwanym obiektywem, dalmierzem, przysłoną i dużą rozpiętością czasów otwarcia szczelinowej migawki. Jednocześnie był wyjątkowo wymagający i trudny w obsłudze, przez co trzeba było nieźle się napocić, by efekty pracy dały się w ogóle obejrzeć. Nie mogłem jednak zabierać go ze sobą na coraz częstsze i coraz dłuższe wędrówki, zacząłem więc odkładać pieniądze na coś własnego.
Na początku lat osiemdziesiątych wybór mógł być właściwie tylko jeden - radziecki "Zenit". Akurat pojawił się jego nowy model o symbolu TTL, z wewnętrznym pomiarem światła. To było to! Tyle że zdobycie jego wymagało kilku miesięcy zabiegów, bo czas stanu wojennego z pewnością nie sprzyjał jakimkolwiek zakupom, nie tylko fotograficznym. A jednak "polowanie" udało się i już jesienią 1982 roku mogłem się cieszyć swoim własnym aparatem. Następnym krokiem był zakup powiększalnika "Krokus" i urządzenie domowej ciemni, przez co stałem się fotografem pełną gębą (przynajmniej w opinii szkolnych kolegów). Jednak tak naprawdę doświadczenie oraz tzw. "rękę i oko" udało mi się wyrobić dopiero po ładnych paru latach nauki. Kosztowało mnie to wiele zużytych klisz i setki zniszczonych odbitek, gdyż stosowałem metodę o nazwie "razwiedka bojem", posiłkowałem się zaś tylko jednym marnym podręcznikiem, miesięcznikiem "Foto" i... instrukcjami na opakowaniach materiałów i odczynników. Z czasem przyszła wprawa, coraz mniej zdjęć trafiało do kosza, coraz więcej zaś było takich, którymi można było się pochwalić. Zaczynałem oczywiście od fotografii czarno-białej, później doszły barwne przeźrocza, na koniec zaś - już w latach dziewięćdziesiątych - zdjęcia kolorowe.
"W góry, w góry, miły bracie..."
"Zenit" towarzyszył mi wszędzie. Lata osiemdziesiąte to harcerskie i studenckie włóczęgi, pierwsze zauroczenia i miłości, polityka i uliczne demonstracje, studenckie strajki i wizyty papieża. Kolejna dekada to letnie i zimowe górskie wyprawy, skalne wspinaczki, wielodniowe rajdy rowerowe po Polsce, praca przewodnika górskiego, wreszcie rodzina i dom. I zawsze z "Zenitem". Nie było to łatwe, w końcu aparat nie był lekki. Kilogram "żywej wagi" w połączeniu z następnymi dekagramami dodatkowych obiektywów i filmów, wymagają wiele samozaparcia i kondycji, zwłaszcza podczas wielodniowych górskich wypraw. Jedyną pociechą była anegdota, jakoby "Zenit" idealnie sprawdza się jako broń przed atakującymi psami pasterskimi. Trzeba tylko odpowiednio mocno się zamachnąć...
Co gorsza nie był to aparat wdzięczny i niezawodny. Już w drugim roku użytkowania utraciłem jego zewnętrzny futerał. Stało się to podczas wędrówki po Tatrach, podczas fotografowania kolegów wspinających się Orlą Percią. Złośliwy element wypiął się i runął w zerwy Dolinki Buczynowej. Światłomierz z kolei odmawiał posłuszeństwa przynajmniej raz w roku. Pewnego razu już pierwszego dnia dwutygodniowej wycieczki zablokował się mechanizm migawki. Niestety, było to podczas wyprawy w ukraińskie Gorgany i Czarnohorę, gdzie najbliższy warsztat fotograficzny znajdował się w oddalonym o kilkaset kilometrów Lwowie... Nauczony przykrym doświadczeniem zacząłem wrzucać na wszelki wypadek na dno plecaka inny cud radzieckiej techniki - niezawodną "Smienę". Gdy zaś nachodziła mnie chęć na zdjęcia "romantyczne" do bagażu trafiał szerokoobrazkowy "Lubitel". Rzec by można, że byłem ofiarą sowieckiej techniki...
A jednak szybko do przyzwyczaiłem się do swojego "Zenita". Co więcej - po jakimś czasie dokupiłem jeszcze drugiego, tym razem w wersji "Fotosnajper". Był to zestaw składający się ze zmodyfikowanego "Zenita TTL", uchwytu przypominającego kolbę "Kałasznikowa" oraz teleobiektywu 300 mm i kompletu filtrów. Całość zebrana w stalowe pudło ważyła ok. 5 kilogramów i była sprzedawana w latach osiemdziesiątych jako "idealny sprzęt do fotografowania ptaków"...
"Młodość górna i chmurna..."
Wprawdzie nigdy nie udało mi się przy pomocy tego "Fotosnajpera" wykonać spektakularnych ptasich ujęć, jednak idealnie sprawdził się podczas papieskiej wizyty w roku 1987. Jako w miarę już doświadczony fotograf związany z harcerstwem i opozycją otrzymałem (za pośrednictwem kurii biskupiej, sic!) autentyczną akredytację dziennikarską i przez niemal dwa tygodnie wędrowałem wraz z Ojcem Św. po Polsce. Trochę to śmiesznie wyglądało, gdy na wieżach prasowych rasowi fotoreporterzy z całego świata ustawiali swoje "Minolty", "Canony" i "Pentaxy" z metrowymi teleobiektywami, zaś obok nich ja wyciągałem swoje dwa niepozorne "Zenity" z marnym statywem i "karabinową" kolbą. Kolba ta zresztą sprawiała mi zawsze kłopoty przy przekraczaniu tzw. "strefy bezpieczeństwa", wzbudzając sensację i podejrzenia - na szczęście zawsze trafiałem na inteligentną ochronę. Owocem tej wędrówki była wystawa fotograficzna w Bazylice Mariackiej w Gdańsku.
Kolejną akredytację prasową otrzymałem w rok później, podczas strajków stoczniowych i studenckich na Wybrzeżu. Tym razem pracowałem dla uniwersyteckiego komitetu strajkowego, co wymagało ode mnie całodziennego biegania po Trójmieście i nocnej roboty w ciemni. Następnego dnia rano efekt moich zabiegów wisiał już na uniwerku "ku pokrzepieniu", ja zaś szukałem następnych tematów. I choć strajk po tygodniu upadł, pozostały zdjęcia i wspomnienia.
"Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie..."
Na szczęście z zakończeniem dekady lat osiemdziesiątych skończyły się też tematy polityczne i mogłem poświęcić się fotografii krajoznawczej. Przez lata wędrowania po Polsce udało mi się uzbierać pokaźną ilość zdjęć i przeźroczy. Czy to na piechotę, w kajaku czy też na rowerze, zawsze udaje mi się znaleźć jakieś niepowtarzalne ujęcie. A i natura czasami potrafi zaskoczyć swa niepowtarzalną urodą. Gdy odwiedzam jakieś ciekawe miejsca, zarówno te popularne jak i te zupełnie nieznane lub zapomniane, zawsze pamiętam by "pstryknąć fotkę". I nawet nie bardzo ciągnie mnie do obcych krajów czy na inne kontynenty, wolę włóczyć się po naszym kraju. Bo zgodnie ze słowami wieszcza - po co jechać gdzieś na koniec świata, jeżeli największe skarby można zobaczyć nieledwie tuż za rogatkami rodzinnego miasta?
Postscriptum
Lata minęły, "Zenity" trafiły do głębokiej szafy. Zastąpiła je nowoczesna "Minolta", która pożerała filmy w zatrważającym tempie, ale zdjęcia wychodziły fantastyczne. Potem nadeszły czasy fotografii cyfrowej - "Canon", "Lumix"..., nowa epoka, w której papierowe odbitki właściwie odeszły w przeszłość. Możliwości dzisiejszych aparatów są niewyobrażalnie większe od starych aparatów kliszowych, ale czasem brakuje mi dźwięku szczelinowej migawki, oporu przewijanego filmu, zapachu chemicznych odczynników i sprawdzania możliwości powiększalnika w ciemni. I wierzcie mi - praca z "Zenitem" była prawdziwą szkołą fotografii, umiejętności na nim zdobyte sprawdzają się do dziś. Dziś, w dobie fotografii cyfrowej, fotografia czarno-biała i praca w ciemni brzmią archaicznie, ale pozostał mi do nich nieukrywany sentyment. A powiększalnik i suszarki ukryte gdzieś głęboko - czekają na swój czas...
Przez wiele lat w różnych szkołach pobierałem różne nauki, fotografowania jednak nauczyłem się sam. Nie stało się jak w bajce, nie pojawiła się wróżka z czarodziejską różdżką i aparatem, a w mojej szkole ani na osiedlu nie było kółka fotograficznego...
Ale po kolei. Na początku lat osiemdziesiątych temu byłem bardzo młodym człowiekiem, który ledwo zdążył przekroczyć progi liceum. Jednocześnie jednak byłem zawołanym harcerzem i miałem zakodowany gdzieś w duszy pociąg do przestrzeni, wędrówki i gór. A wśród wielu zainteresowań była też fotografia...
Pierwszym moim aparatem był enerdowski "Certo", praprzodek dzisiejszych "głupawek", nie wymagający od fotografującego właściwie nic poza ustawieniem odległości. Niestety, jakość tych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia, a na domiar złego potrzebne były nietypowe filmy w jednorazowych kasetach SL. Czasy były socjalistyczne, więc trzeba było na nie po prostu "polować" lub załatwiać "spod lady". Czasami rodzice litowali się nade mną i użyczali mi swoją starą "Zorkę". O, to już był prawdziwy aparat, radziecka kopia słynnej niemieckiej "Leici", z wysuwanym obiektywem, dalmierzem, przysłoną i dużą rozpiętością czasów otwarcia szczelinowej migawki. Jednocześnie był wyjątkowo wymagający i trudny w obsłudze, przez co trzeba było nieźle się napocić, by efekty pracy dały się w ogóle obejrzeć. Nie mogłem jednak zabierać go ze sobą na coraz częstsze i coraz dłuższe wędrówki, zacząłem więc odkładać pieniądze na coś własnego.
Na początku lat osiemdziesiątych wybór mógł być właściwie tylko jeden - radziecki "Zenit". Akurat pojawił się jego nowy model o symbolu TTL, z wewnętrznym pomiarem światła. To było to! Tyle że zdobycie jego wymagało kilku miesięcy zabiegów, bo czas stanu wojennego z pewnością nie sprzyjał jakimkolwiek zakupom, nie tylko fotograficznym. A jednak "polowanie" udało się i już jesienią 1982 roku mogłem się cieszyć swoim własnym aparatem. Następnym krokiem był zakup powiększalnika "Krokus" i urządzenie domowej ciemni, przez co stałem się fotografem pełną gębą (przynajmniej w opinii szkolnych kolegów). Jednak tak naprawdę doświadczenie oraz tzw. "rękę i oko" udało mi się wyrobić dopiero po ładnych paru latach nauki. Kosztowało mnie to wiele zużytych klisz i setki zniszczonych odbitek, gdyż stosowałem metodę o nazwie "razwiedka bojem", posiłkowałem się zaś tylko jednym marnym podręcznikiem, miesięcznikiem "Foto" i... instrukcjami na opakowaniach materiałów i odczynników. Z czasem przyszła wprawa, coraz mniej zdjęć trafiało do kosza, coraz więcej zaś było takich, którymi można było się pochwalić. Zaczynałem oczywiście od fotografii czarno-białej, później doszły barwne przeźrocza, na koniec zaś - już w latach dziewięćdziesiątych - zdjęcia kolorowe.
"W góry, w góry, miły bracie..."
"Zenit" towarzyszył mi wszędzie. Lata osiemdziesiąte to harcerskie i studenckie włóczęgi, pierwsze zauroczenia i miłości, polityka i uliczne demonstracje, studenckie strajki i wizyty papieża. Kolejna dekada to letnie i zimowe górskie wyprawy, skalne wspinaczki, wielodniowe rajdy rowerowe po Polsce, praca przewodnika górskiego, wreszcie rodzina i dom. I zawsze z "Zenitem". Nie było to łatwe, w końcu aparat nie był lekki. Kilogram "żywej wagi" w połączeniu z następnymi dekagramami dodatkowych obiektywów i filmów, wymagają wiele samozaparcia i kondycji, zwłaszcza podczas wielodniowych górskich wypraw. Jedyną pociechą była anegdota, jakoby "Zenit" idealnie sprawdza się jako broń przed atakującymi psami pasterskimi. Trzeba tylko odpowiednio mocno się zamachnąć...
Co gorsza nie był to aparat wdzięczny i niezawodny. Już w drugim roku użytkowania utraciłem jego zewnętrzny futerał. Stało się to podczas wędrówki po Tatrach, podczas fotografowania kolegów wspinających się Orlą Percią. Złośliwy element wypiął się i runął w zerwy Dolinki Buczynowej. Światłomierz z kolei odmawiał posłuszeństwa przynajmniej raz w roku. Pewnego razu już pierwszego dnia dwutygodniowej wycieczki zablokował się mechanizm migawki. Niestety, było to podczas wyprawy w ukraińskie Gorgany i Czarnohorę, gdzie najbliższy warsztat fotograficzny znajdował się w oddalonym o kilkaset kilometrów Lwowie... Nauczony przykrym doświadczeniem zacząłem wrzucać na wszelki wypadek na dno plecaka inny cud radzieckiej techniki - niezawodną "Smienę". Gdy zaś nachodziła mnie chęć na zdjęcia "romantyczne" do bagażu trafiał szerokoobrazkowy "Lubitel". Rzec by można, że byłem ofiarą sowieckiej techniki...
A jednak szybko do przyzwyczaiłem się do swojego "Zenita". Co więcej - po jakimś czasie dokupiłem jeszcze drugiego, tym razem w wersji "Fotosnajper". Był to zestaw składający się ze zmodyfikowanego "Zenita TTL", uchwytu przypominającego kolbę "Kałasznikowa" oraz teleobiektywu 300 mm i kompletu filtrów. Całość zebrana w stalowe pudło ważyła ok. 5 kilogramów i była sprzedawana w latach osiemdziesiątych jako "idealny sprzęt do fotografowania ptaków"...
"Młodość górna i chmurna..."
Wprawdzie nigdy nie udało mi się przy pomocy tego "Fotosnajpera" wykonać spektakularnych ptasich ujęć, jednak idealnie sprawdził się podczas papieskiej wizyty w roku 1987. Jako w miarę już doświadczony fotograf związany z harcerstwem i opozycją otrzymałem (za pośrednictwem kurii biskupiej, sic!) autentyczną akredytację dziennikarską i przez niemal dwa tygodnie wędrowałem wraz z Ojcem Św. po Polsce. Trochę to śmiesznie wyglądało, gdy na wieżach prasowych rasowi fotoreporterzy z całego świata ustawiali swoje "Minolty", "Canony" i "Pentaxy" z metrowymi teleobiektywami, zaś obok nich ja wyciągałem swoje dwa niepozorne "Zenity" z marnym statywem i "karabinową" kolbą. Kolba ta zresztą sprawiała mi zawsze kłopoty przy przekraczaniu tzw. "strefy bezpieczeństwa", wzbudzając sensację i podejrzenia - na szczęście zawsze trafiałem na inteligentną ochronę. Owocem tej wędrówki była wystawa fotograficzna w Bazylice Mariackiej w Gdańsku.
Kolejną akredytację prasową otrzymałem w rok później, podczas strajków stoczniowych i studenckich na Wybrzeżu. Tym razem pracowałem dla uniwersyteckiego komitetu strajkowego, co wymagało ode mnie całodziennego biegania po Trójmieście i nocnej roboty w ciemni. Następnego dnia rano efekt moich zabiegów wisiał już na uniwerku "ku pokrzepieniu", ja zaś szukałem następnych tematów. I choć strajk po tygodniu upadł, pozostały zdjęcia i wspomnienia.
"Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie..."
Na szczęście z zakończeniem dekady lat osiemdziesiątych skończyły się też tematy polityczne i mogłem poświęcić się fotografii krajoznawczej. Przez lata wędrowania po Polsce udało mi się uzbierać pokaźną ilość zdjęć i przeźroczy. Czy to na piechotę, w kajaku czy też na rowerze, zawsze udaje mi się znaleźć jakieś niepowtarzalne ujęcie. A i natura czasami potrafi zaskoczyć swa niepowtarzalną urodą. Gdy odwiedzam jakieś ciekawe miejsca, zarówno te popularne jak i te zupełnie nieznane lub zapomniane, zawsze pamiętam by "pstryknąć fotkę". I nawet nie bardzo ciągnie mnie do obcych krajów czy na inne kontynenty, wolę włóczyć się po naszym kraju. Bo zgodnie ze słowami wieszcza - po co jechać gdzieś na koniec świata, jeżeli największe skarby można zobaczyć nieledwie tuż za rogatkami rodzinnego miasta?
Postscriptum
Lata minęły, "Zenity" trafiły do głębokiej szafy. Zastąpiła je nowoczesna "Minolta", która pożerała filmy w zatrważającym tempie, ale zdjęcia wychodziły fantastyczne. Potem nadeszły czasy fotografii cyfrowej - "Canon", "Lumix"..., nowa epoka, w której papierowe odbitki właściwie odeszły w przeszłość. Możliwości dzisiejszych aparatów są niewyobrażalnie większe od starych aparatów kliszowych, ale czasem brakuje mi dźwięku szczelinowej migawki, oporu przewijanego filmu, zapachu chemicznych odczynników i sprawdzania możliwości powiększalnika w ciemni. I wierzcie mi - praca z "Zenitem" była prawdziwą szkołą fotografii, umiejętności na nim zdobyte sprawdzają się do dziś. Dziś, w dobie fotografii cyfrowej, fotografia czarno-biała i praca w ciemni brzmią archaicznie, ale pozostał mi do nich nieukrywany sentyment. A powiększalnik i suszarki ukryte gdzieś głęboko - czekają na swój czas...